Na łąkach nad cienką warstwą śniegu pojawia się krokusowy fioletowy dywan. Nadeszły bardzo ciekawe czasy dla nas podróżników. Wracam z kolejnych wojaży, a tu informacja o wprowadzeniu w Polsce stanu epidemiologicznego. Mam przymusową kwarantannę. I mam dużo szczęścia, że mieszkam w taki miejscu jak Furmanowa. Wiem, że nie wszyscy mogą cieszyć się codziennymi widokami na Tatry, i że dziennie jesteśmy wystawieni na różne pokusy opuszczenia naszych czterech kątów. Chociażby do najbliższego parku, lasu , na łąkę. Zwłaszcza, że zaczyna się wiosna a nas rozpiera energia!
Musimy jednak przetrwać te czasy. A potem na nowo nauczyć się podróżować.
Zanim to jednak nastanie, możemy bezkarnie oddać się wspomnieniom miejsc, chwil, smaków i zapachów, dźwięków.
Zapraszam Was zatem na moją małą wewnętrzną domową – kulinarną podróż po różnych regionach świata, z których przywiozłam rozmaite „utrwalacze”. Niech będą dla Was inspiracją na nowe czasy. No to lecimy 🙂
Śniadanie w Toskanii. Rok temu z trekkingu po Apeninach Toskańskich przywiozłam piękny talerz, na którym serwuje się słynną włoska bruschettę, czyli przekąskę. Do tej pory nie miałam czasu z niej skorzystać. Wyciągnęłam więc z szafki zupełnie nowiutką. Teraz więc postanowiłam zaserwować sobie pyszne śniadanie. A kubek otrzymałam w prezencie w schronisku górskim Del Freo Pietrapana.
Przepis jest bardzo prosty, poniżej w 3 krokach:
1/ kromki bułki lub ciabaty nacieramy przekrojonym na pół ząbkiem czosnku oraz skrapiamy oliwą extra vergine;
2/ pomidory parzymy i obieramy ze skórki, koimy w kostkę, odsączamy z nadmiaru soku. Układamy na kromkach pieczywa, ew. dodajemy cieniutko pokrojoną dymkę i ser gorgoznola, mozzarella, kozi;
3/ zapiekamy w piekarniku ok. 5 minut aż grzanki się zrumienią a ser roztopi. Gotowe posypujemy listkami bazylii, doprawiamy solą i zmielonym pieprzem.
Buon appetito!
Po śniadaniu zapraszam na krótki spacer uliczkami Florencji, Sieny, San Gimignano.
Zgłodnieliście? Klik, klik i już jesteśmy w… Maroku! Tak, dziś możemy być wszędzie, gdzie tylko sobie wymarzymy.
Proponuję wyskoczyć na szybki lunch w okolice marakeńskich suków. O tej porze roku jest już przyjemnie ciepło, słonecznie, miasto – medyna otoczone jest murem a w bliskiej odległości rosną palmy daktylowe, gaje oliwne, sady pomarańczowe. W oddali zaś widać ośnieżone jeszcze szczyty Atlasu Wysokiego. Wychodzimy na najwyższy taras jednej z tysiąca restauracji z takim właśnie widokiem. Jedną z moich ulubionych potraw jest marokańska zupa – harira. Wszyscy przyjaciele i znajomi wiedza, że jeśli wpadną do mnie do domu na imprezę, to z pewnością zostaną nią poczęstowani. Robię ją często, toteż często przywożę z Maroka przyprawy: kumin, kurkumę, imbir, pieprz, chili oraz… werbenę cytrynową, z której zaparzyłam napar idealny na ciepłe wiosenne już dni, gdyż działa orzeźwiająco, a najlepsza jest przed snem – poprawia nastrój i pomaga przy bezsenności.
Zapewne po takiej energetycznej uczcie przyjdzie Wam ochota na małą popołudniową kawkę na balkonie. Na szczęście została mi jeszcze jedna, ostatnia już porcja kawy z Martyniki. Przywiozłam ją z podróży katamaranem po Karaibach. Przygotowuję ją w małym włoskim czajniczku. A serwuję z plackiem jaglanym z jabłkami, z mąki przywiezionej jesienią z Tanzanii. I teraz mogę zasiąść na balkonie z widokiem na Tatry. To jest dopiero uczta dla zmysłów!
Wieczór to jest dla mnie najlepszy czas na czytanie zaległych reportaży, biografii i książek związanych z moim zawodem, Wpadła mi ręce akurat cienka pozycja o obyczajach i rytuałach grup etnicznych zamieszkujących Himalaje Nepalu. Stała się ona inspiracją do kolejnego, ostatniego posiłku tego dnia. Będzie zielone ostre curry! Połączenie tradycyjnego hinduskiego curry i palak paneer. Ponieważ nie mam sfermentowanego sera, używam tofu. Szpinak mrożony zawsze w domu jest, więc wystarczy tylko kilka podstawowych przypraw z ostatniej świątecznej podróży do Nepalu.
Dni są coraz dłuższe, bo od kilku dni mamy astronomiczną wiosnę. Ale każdy dzień się kończy. Wieczory możemy miło spędzać z rodzinami, przyjaciółmi i urządzić sobie domowe kino, na przykład hiszpańskie 🙂 dobrze ogląda się takie filmy popijając najlepsze czerwone wino z Mendozy w Argentynie, z małej miejscowości pod samą Aconcaguą. Udało mi się je przewieźć w przeważonym (o 5 kg!) plecaku z ostatniej wyprawy, po której właśnie siedzę w domu (z przyjemnością). Na szczęście wino kwarantannie nie podlega 🙂 Salud! I do zobaczenia niebawem gdzieś, choćby w Patagonii.
Kasia Jamróz