czytaj też: czytaj dalej: Co ma wspólnego ABBA z Australią part 4/5
Czy woda jest głęboka? Czy w drodze są dziury? A może na trasie są kamienie? A co się stanie jak samochód stanie na środku, a prąd nas zepchnie głębiej? Jak w takiej sytuacji opuścić samochód, gdy dookoła mogą czaić się krokodyle? Alternatywa była tylko jedna: zawrócić 600 km. Jesteśmy kozakami, więc wjeżdżamy do wody. Chwila strachu i jesteśmy na drugiej stronie. Uff! W tym momencie przypomniała się nam reklama telefonu satelitarnego. To cholerstwo może się przydać, bo zasięgu GSM można było przez całą trasę tylko pomarzyć. Nawet nie próbujemy sobie wyobrazić, co by się stało gdyby lało całą noc. Prawdopodobnie zostalibyśmy uwięzieni pomiędzy dwoma rzekami, bez jedzenia i kontaktu za światem.
Cel dnia to dotarcie do Kakadu National Park. Skromne 1000 km, jak co dzień. Tym razem bez niespodzianek i przygód docieramy na miejsce.
Kolejny dzień zaczynamy od rejsu łodzią po rozlewiskach. Podziwiamy krokodyle i ptaki. Wszystko super, gdyby nie te cholerne muchy. Szału można dostać. Machając rękoma o mało nie strącam okularów do wody. Przewodnik informuje nas, że w zbliżającej się porze deszczowej, poziom wody podniesie się nawet o kilka metrów. Miejsce robi wrażenie. Nie mogło nas tu zabraknąć.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej zwiedzamy święte miejsce Aborygenów – Ubirr Rock, gdzie można podziwiać rysunki na skałach, które powstały nawet 15.000 lat temu. W tym momencie zdajemy sobie sprawę, że Mieszko I przyjął chrzest zaledwie 1.000 lat temu. Trochę daleko nam do tych Aborygenów.
Ostatni punkt dnia – skaczące krokodyle. Całe szczęście po drodze do Darwin. Atrakcja polega na tym, że płynąc łodzią po rzece jeden z przewodników zawiesza na wędce kawałek mięsa, który następnie atakowany jest przez krokodyla, który w celu złapania mięsa wskakuje wysoko z wody. Te krokodyle to całkiem spore bydlaki. Wypadając z łodzi człowiek, nie ma żadnych szans na przeżycie.
Przygoda australijska dobiega końca. Przez 5 dni udało się nam zobaczyć mnóstwo atrakcji, przeżyć kilka przygód i szczęśliwie przejechać 5.200 km.
Na zakończenie całej wycieczki odwiedzamy Tasmanię. Z prawie 40 stopni w Darwin, robi się 10 stopni i leje. Tym razem plany nasze są mniej ambitne: zobaczyć pingwiny, dziobaka i diabła tasmańskiego! Oprócz zobaczenia dziobaka, plan zostaje zrealizowany.
Przy okazji udaje się nam posmakować australijskiej kuchni na naprawdę światowym poziomie.
Wszystko co dobre, musi się kiedyś skończyć. Do domu wracamy w jednym kawałku, ciesząc się, że tak naprawdę w wielu sytuacjach mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu.
zobacz też inne wpisy na naszym blogu
Poznański prawnik, pasjonat sportu i podróżowania. Kilkanaście lat uprawiał jeździectwo, zdobywając medale w zawodach regionalnych i ogólnopolskich. Obecnie zapalony triathlonista. Do 2017 r. ukończył 26 startów triathlonowych na różnych dystansach. Realizując pasję podróżniczą odwiedził wszystkie kontynenty z wyjątkiem Antarktydy.